poniedziałek, 28 października 2013

Dotychczasowa pielęgnacja włosów i wstęp do zmian

Cześć cześć :)
Swoje włosy pokazywałam całkiem niedawno w poście o farbowaniu. Z koloru szamponetki niewiele już zostało na włosach. Na zdjęciach widać jednak, że pomimo całkiem przyzwoitego koloru są nieogarnięte.
Zupełnie nie umiem sobie z nimi ostatnio poradzić - albo się puszą, albo są przyklapnięte zaraz następnego dnia po umyciu.
Nie mam jak ich ułożyć żeby wyglądały dobrze, dlatego zwykle związuję je w koka (już nawet nie warkocz!). Dodatkowo baby-hair chętnie poddają się jesiennym wiatrom, co sprawia, że choćbym nie wiem jak się starała zawsze mam blond aureolkę.
Czego używam? I co chcę zmienić? O tym przeczytacie dalej :)

Moje włosy (jak chyba wszystkie) mają tendencję do przyzwyczajania się do kosmetyków i nie reagują na nie już tak dobrze jak na początku.

Mycie

1. Szampon delikatny - Żel Babydream - zwykle do zmywania olejów z włosów, albo delikatniejszego mycia, kiedy włosy chcę umyć, a nie są jeszcze mocno nieświeże. Powoli się kończy i wiem, że na razie nie wrócę do niego. Po myciu niezbędna jest odżywka.

2. Szampon naturalny do częstszego używania - Alverde Jabłko i Papaja - najlepszy szampon z tego zestawienia - delikatny, ale dobrze myjący, nie zostawia włosów bez niczego. Podczas wszystkich wyjazdów wakacyjnych zabierałam właśnie ten produkt i ani razu mnie nie zawiódł, a nawet sprawił, że mogłam rzadziej myć włosy. Po użyciu nie trzeba używać odżywki.

3. Szampon mocny - Balea Malinowa - pachnie pięknie, pieni się dobrze, ale jest też mocny, dlatego nie można z nim przesadzać. Konieczna jest odżywka.

Odżywianie

4. Odżywka - Alterra Morela i Aloes - używam jej praktycznie po każdym myciu, bo świetnie zmiękcza włosy i ułatwia ich rozczesywanie. Jedną butelkę zużyłam podczas wakacji, ta na zdjęciu jest jeszcze prawie pełna.

5. Maska - Pilomwax Maska przeciw wypadaniu włosów - muszę ją w końcu skończyć, doczeka się niebawem swojej recenzji na blogu.

Stylizacja i olejowanie

6. Olej IHT9 - wciąż ulubiony. Powoli się kończy (choć wiadomo, że w przypadku olejów to pojęcie względne, bo są bardzo, bardzo wydajne). Efekty na włosach są już nieco mniej widoczne.

7. Olejek Alverde Migdał i olej arganowy - drugi ulubieniec, używany głównie na końcówki po myciu i na wszystkich wyjazdach. Mam koleją buteleczkę w zapasie.

8. Suchy szampon - Isana - używany od wielkiego dzwonu.

9. Pianka do włosów - Isana - a ta tylko na wielkie wyjścia i okazje.


Jak widzicie jest tego niewiele (używam tylko tych kosmetyków, niczego więcej). Większość to kosmetyki niemieckie albo pochodzące z Rossmana.

-> Tu następuje zwrot akcji. <-

Ponieważ większość z nich dobiega końca, a w moich zapasach nie ma żadnego (no dobrze, jest jedna odżywka) kosmetyku do włosów (!) postanowiłam ułożyć sobie pielęgnację od nowa, tym razem korzystając z dobrodziejstw rosyjskich kosmetyków - dzisiaj złożyłam zamówienie i czekam na dostawę. W międzyczasie zużywam dzielnie to, co mi zostało ;)

! W sklepie "Skarby Syberii" do końca miesiąca przy zakupach za 60zł i polubieniu ich fanpage`a obowiązuje darmowa wysyłka - warto skorzystać, zwłaszcza, że ceny mają obecnie najatrakcyjniejsze w sieci!
(nie jestem związana z tym sklepem, ale jeśli kogoś tak jak mnie odstraszała słaba dostępność, wysokie ceny i koszt wysyłki to wszystkie te argumenty stały się bezpodstawne :D)

Myślę, że za tydzień, maksymalnie dwa pojawi się denko i następcy - zużytych produktów będzie sporo, dlatego też zrobię aktualizację "zbirów kosmetycznych" i porównanie z taką inwentaryzacją na początku roku :)

Na koniec odkopane z otchłani dysku zdjęcie włosów na początku świadomej pielęgnacji (marzec-lipiec 2012) i teraz (październik 2013) - ja tam widzę już ogromną zmianę- oprócz tego, że nie są już odkształcone od warkocza to są zdecydowanie lepiej nawilżone :) Jak ogarnę ich kształt to zrobię kolejne porównanie.


niedziela, 27 października 2013

Turbo dopalanie, które zniknęło - NYC Turbo Dry Top Coat

Piękna pogoda zeszłego tygodnia i konieczność nauki skutecznie odciągnęły mnie od bloga.
A dzisiaj przychodzę do Was z pewnym maleństwem, który z pewnością może zmierzyć się z dużo bardziej znanymi kolegami z branży. Jak wypadnie?

NYC Get up to Speed!
Turbo Dry Top Coat


Technicznie:
1. Opakowanie i pędzelek - zgrabna butelka, niezbyt urodziwa, pędzelek jest średniej grubości. Co mnie zaskoczyło - jest z przezroczystego włosia, nie spotkałam się wcześniej z niczym takim w przypadku lakierów.

2. Zapach i konsystencja - pachnie troszkę intensywniej niż zwykły lakier, na pewno nie tak mocno jak Seche Vite, ale trochę intensywniej niż Poshe. Konsystencja - miód, malinka i cytrynka, bowiem jest dość lejący, przez co bez problemu jedna kropla pokrywa całą płytkę paznokcia. Oby tylko nie zastygł po połowie opakowania.

3. Wydajność - zużycie, które widzicie na zdjęciu jest efektem półtora miesiąca malowania. Dodam tradycyjnie, że używam go do każdego malowania, a paznokcie maluję na okrągło (lakier zmywam kiedy pojawiają się najdrobniejsze odpryski).


Moja opinia:
Nie wyobrażam sobie już malowania paznokci bez wysuszacza (trwa to zwyczajnie za długo, a cała kompozycja i tak wytrzymuje max 2 dni).
W mojej kosmetyczce i na paznokciach gościła już legenda wszech czasów - Seche Vite, który nadawał piękny połysk, ale szybko gęstniał i bardzo mocno ściągał lakier.
Potem kupiłam Poshe, który gęstniał trochę później, ale w połowie używania drugiej buteleczki ściągał lakier podobnie okropnie jak Seche.
Oba kosztowały w granicach 20-25zł za buteleczkę. A ponieważ jestem studentką to postanowiłam poszukać bardziej ekonomicznego rozwiązania i sięgnęłam po NYC Turbo Dry. Kosztował zawrotne 6,50zł + przesyłka (btw, droższa od samego topu.).

Słuchajcie, słuchajcie.
CUDO.
Lakier nie wysycha w 60 sekund (ale nawet Seche tego nie dawał), ale po 10 minutach jest nie do ruszenia. Nie ściąga lakieru (żadnego i nigdy). Wygodnie się rozprowadza. Nadaje połysk, ale nie jest to taka tafla jak w przypadku SV - jeśli lakier sam w sobie nie ma połysku to po aplikacji topu NYC będzie się błyszczał tylko trochę bardziej.
Jednak dla mnie największą jego zaletą jest trwałość. Producent nie obiecuje trwałości. Paznokcie pomalowane tym lakierem bez żadnego uszczerbku na paznokciach przetrwają 5-7 dni. Dzisiaj przemalowałam paznokcie tylko dlatego, że kolor już mi się znudził. Lekko ścierają się tylko końcówki, ale to działo mi się zawsze. Poza tym - nic. Nawet z lakierami w zawrotnej cenie złotych trzy.
Ma jeden minus. Nie można go już nigdzie dostać. Nie mam pojęcia, czy został wycofany z produkcji, czy też po prostu polskie zapasy się skończyły. Ubolewam nad tym bardzo, bo chciałam sobie zrobić zapas. Rachunek jest prosty:
1 buteleczka SV = 1 buteleczka Poshe = przynajmniej 3 buteleczki NYC
Śmiało mogę powiedzieć, że jest to mój ulubiony wysuszacz do paznokci i będę polować jak lwica na kolejne buteleczki.

Obiecuję, że dam Wam znać, jeśli gdzieś go znajdę - naprawdę warto spróbować!

Na koniec mała mieszanka, która wyszła mi na paznokciach - bordo od Wibo połączone z niezbyt udanym topem od Lovely (ale sonda poszła w ruch i coś tam z tego wyszło ;))



Moje paznokcie wciąż nie są w reprezentatywnym stanie, ale na pewno wyglądają lepiej niż pod koniec wakacji... wciąż walczę.

niedziela, 20 października 2013

Aromatyczne cappucino Z MIODEM.

Czy tylko ja mam czasem pilną potrzebę zmian? Tu i teraz i już?
Jako, że już nie mam co w domu przemeblować, a lakier na paznokciach trzymał się jeszcze nieźle (:D) padło na włosy. Ostrożnie, szamponetką. Nie chciałam uzyskać bardzo ciemnego koloru. A nawet jeśli chciałam to obawiałam się, że nie spłucze się szybko.
Pamiętałam też o hennie.
Staram się o niej zapomnieć.
Ale ona o mnie nie zapomni.

Moje pierwsze hennowanie zaszło chyba przy pomocy jakiegoś paskudnego mutanta, bo nie dość, że nie chce się wypłukać to jeszcze nie daje się przykryć niczym innym. Mało tego, nie udało mi się nawet uzyskać podobnie trwałego efektu tą samą henną.

Szamponetki z Joanny są proste w użyciu, pachną bardzo przyjemnie. Na moją długość włosów zużyłam dwie saszetki o wdzięcznej nazwie "Aromatyczne cappucino". (Upatrzyłam sobie ten kolor już jakiś czas temu, wydał mi się nieco ciemniejszy od mojego naturalnego koloru włosów. Zresztą - idzie jesień, zima, a moje włosy były spalone po lecie.)
Na głowę, na 40 minut (producent zaleca 30...) i zmyć.
Końcówki prezentowały sobą wysuszone na słońcu siano, włosy były dosyć tępe, ale po użyciu odżywki udało się je bezproblemowo rozczesać. Dzisiaj są miękkie i trochę nie chcą się układać (są śliskie, to nawet lepiej ;))



Ale do rzeczy. Kolor jaki uzyskałam...
Hm.

Po lewej - przed.
Po prawej - po.
(oba zdjęcia w świetle dziennym)

Hm.


Na pewno jest bardziej jednolity. Ociepliła się góra (moje naturalne włosy, niechwycone henną-mutantem).


Nie no, w sumie całkiem przyzwoicie. Zmiana jest prawie niezauważalna.


Do pani z obrazka mi jednak daleko. A moje włosy przecież są jasne i chwytliwe jeśli chodzi o kolory. Na żywo zdecydowanie widać różnicę na naturalnym kolorze. A przez długość przebija miodowa henna. Znając życie minie tydzień i po szamponetce nie będzie śladu.

Miód mi do cappucino nie pasuje. Następnym razem spróbuję dodać do miodu jakiegoś orzecha. Może nie wyjdzie z tego palona kawa ;)

Niniejszy post ma na celu przedstawienie jak bardzo kobieta czasem musi coś zmienić, jak długo może się trzymać bezbarwna henna i to, że ona faktycznie wiąże się z włosem i nie sposób jej zakryć. Będę próbować dalej. Henno, idź sobie.

piątek, 18 października 2013

Ukłon w stronę natury - kawowe uzależnienie.

Każdy ma jakieś słabości.
Moją słabością jest kawa - zauważyłam to już w dzieciństwie, kiedy moja Mama rano zaparzała kubek mocnej, czarnej kawy - sam jej zapach mnie budził. Potem zaczęły znikać kawowe czekoladki z bombonierki Merci. Zaczęłam pić kawę zbożową, potem rozpuszczalną, potem sypaną (jedyna, która faktycznie pobudza ;)). Do tej pory lubię wszystko, co kawowe.
Z kawą na czele rzecz jasna - kubek termiczny z kawą zabieram codziennie rano na uczelnię :)


Wstęp prowadzi do wynalazku, o którym słyszał chyba każdy. Sama zabierałam się do zrobienia przez blisko rok.
I tak jak kawę - polubiłam najmocniej jak się da.

Peeling kawowy domowej roboty


Plan jest prosty.
Bierzemy kawę sypaną (najlepiej najtańszą, nie ma tu różnicy) i oliwkę (może być równie tania, np tak jak u mnie Babydream, którego nie miałam jak zużyć).
Do tego trochę wody i opcjonalnie cynamonu.
Wrzucamy do rondelka, doprowadzamy do wrzenia*, gotujemy kilka minut.
Gotowe.
Przekładamy do jakiegoś zgrabnego opakowania i cieszymy się gotowym peelingiem.


Techniczne szczegóły:
1. Opakowanie - trzeba mieć własne - u mnie słoiczek po peelingu solnym z Rossmanna.
2. Zapach i konsystencja - pachnie najprawdziwszą parzoną kawą - jak świeżo parzona o poranku :) Zapach jest utrwalony przez olejek. Konsystencja zależy od tego, jak dużo dodamy składników płynnych - u mnie jest on raczej gęsty.
3. Wydajność - dobra. Wystarczy odrobina do wygładzenia całego ciała - zawartość jednego słoiczka wystarcza na około 10 zabiegów, może trochę więcej :)


Od kiedy użyłam go po raz pierwszy wiedziałam już, że prawdopodobnie nigdy więcej nie kupię drogeryjnych peelingów. Peeling kawowy jest przede wszystkim mocnym zdzierakiem - takie lubię najbardziej. Drobinki kawy nie rozpuszczają się, więc można wykonać masaż ciała, który poprawi ukrwienie. Dodatkowo olejek sprawia, że nie potrzeba już używać balsamu. Przy regularnym stosowaniu zauważyłam wygładzenie skóry i delikatną redukcję cellulitu. Wiadomo - nie sam to zdziałał, ale jest niezłym dodatkiem do ćwiczeń.
Od siebie dodam, że jeśli miałybyście problemy z przenoszeniem go na ciało to dodajcie odrobinkę do żelu, którego akurat używacie - mamy wtedy sprytne 2w1 :)
Na koniec należy podkreślić, że jest to rozwiązanie tanie - kawa nie musi być z wysokiej półki, a i oliwka babydream do drogich nie należy.
Jedyny minus to bałagan w wannie, ale dla magicznych wręcz właściwości jestem w stanie mu to wybaczyć. Zresztą - wystarczy to potem spłukać strumieniem prysznica i gotowe :)



*Można też po prostu zmieszać kawę z olejkiem, ale ja uwielbiam zapach kawy tak bardzo, że wolę ją w tym olejku z wodą zaparzyć.

Jeśli jeszcze nie próbowałyście - spróbujcie. Naprawdę warto :)
Jakie znacie jeszcze udoskonalenia tego pomysłu?

środa, 16 października 2013

Too hot? Olejek łopianowy z czerwoną papryką Green Pharmacy

Osobiście przepadam za kuchnią indyjską, która jak wiadomo nie stroni od przypraw, a pod wpływem ostrości oczy wychodzą uszami i na tydzień tracimy czucie smaków. Rzadko kiedy nazywam danie "zbyt ostrym" - jeśli już takie jest to do kubka nalewam sobie mleka i dalej zjadam ze smakiem.

Dzisiejszy post jednak nie jest o kuchni, a o olejku, który zawojował blogosferę jakiś czas temu.

Green Pharmacy, Olejek łopianowy z czerwoną papryką

>link do KWC<

Producent:
Naturalny olejek łopianowy w połączeniu z naturalnym ekstraktem czerwonej papryki tworzą skuteczny preparat o sprawdzonym wzmacniającym i pobudzającym działaniu na włosy. Dzięki regularnemu stosowaniu olejek wyraźnie wzmacnia osłabione włosy i stymuluje ich wzrost. Czerwona papryka pobudza mikro-cyrkulacje krwi co ułatwia przenikanie dobroczynnych składników oleju łopianowego w głąb cebulek włosowych. Włosy stają się gęstsze, mocniejsze, lśniące i pełne życia. Odpowiedni pielęgnowane dobrze się rozczesują i lepiej układają.

Techniczne:
1. Opakowanie - przypomina trochę ciemne szkło butelek aptecznych, dzięki czemu widać, ile olejku zostało. Natomiast dozownik nadaje się raczej do oleju do smażenia - naprawdę trudno o nalanie małej ilości. Plus za szczelną zakrętkę i akuratną objętość (można chociaż zużyć w odpowiednim czasie).

2. Konsystencja i zapach - olej jest zdecydowanie rzadszy niż np. olej rycynowy przez co łatwiej nanieść go na skórę głowy. Znów przypomina olej do smażenia - tak konsystencją, jak i zapachem.


Moja opinia:
Nie zawarłam swojego standardowego punktu "wydajność". Już śpieszę z tłumaczeniem. A w zasadzie krótką historią naszej znajomości.
Po olejek sięgnęłam w wakacje, był akurat tańszy w Drogerii Natura. A blogosfera kusi, dawno nie używałam niczego pobudzającego wzrost włosów (od olejku rycynowego i pokrzywy zrobiłam sobie przerwę). Zaczęłam używać - średnio raz na dwa tygodnie (jakieś 3 serie z tym olejkiem przeszłam).
Czuć było delikatne mrowienie, myślę sobie - działa! :) Zawsze nakładałam na maksymalnie 30 minut.
I tu powinien nastąpić opis tego, jakie to piękne efekty uzyskałam.
. . .
Ostatnio jednak, kiedy olejowałam włosy jak zwykle przy myciu włosy zaczęły mi wypadać CAŁYMI KOSMYKAMI. Mam wprawdzie problemy z tarczycą, przez co faktycznie mogły mi lecieć włosy, ale wyciągając je z wanny byłam przerażona. Wypadła mi ilość, którą zwykle może uzbierałabym po 3-4 myciach.

Dopiero wieczorem przypomniałam sobie, co zrobiłam... W krótkim odstępie czasu (ostatnio olejuję włosy przed każdym myciem) nałożyłam olejek od Green Pharmacy.
Myślę - niemożliwe...
Do następnego olejowania użyłam swoich sprawdzonych olejów. Włosów zebranych po myciu było o 3/4 mniej.
Możliwe.

Streszczając moją mrożącą krew w żyłach opowieść - olejek łopianowy z czerwoną papryką okazał się dla skóry mojej głowy zwyczajnie za ostry. Nie mam ochoty robić do niego kolejnego podejścia, choćby nie wiem jakie efekty producent obiecywał. Szkoda włosów.

Skład i sposób stosowania:

Tymczasem wracam do pokrzywy i olejku rycynowego - straty trzeba nadrobić, a jesienna pogoda nie ułatwia zadania.

Czy sprawdził się on u Was? 

Po dokładniejszym sprawdzeniu opinii rzuciło mi się w oczy to, jak bardzo są skrajne. Jak wielki blogosfera ma wpływ na człowieka to widać po tym produkcie... i o tym wpływie opowiem następnym razem :)

PS Jeśli jakaś wrocławianka ma ochotę przetestować olejek na własnej skórze to chętnie go oddam. Piszę do wrocławianek, bo zdaje się, że olejek jest na tyle tani, że wysyłka nie będzie opłacalna, a nie lubię wyrzucać dobrych jeszcze kosmetyków.

niedziela, 13 października 2013

Zamiennik "legendy" - odżywka Balea Mango i Aloes

Zapewne wszyscy pamiętają słynną odżywkę Isany z babassu, która nagle została wycofana z Rossmana. Cechowałam się tym, że była tania, łatwo dostępna i działała, może nie cuda, ale na pewno miała dobroczynny wpływ na większość włosów w blogosferze ;)

Będąc pierwszy raz w dm wiedziałam już, że odżywka Isany zniknie z półek, szukałam więc zamiennika. Przejrzałam półki z produktami Balea, bo był niedrogie i można było brać w ciemno bez obawy zmarnowanych pieniędzy.
Wzięłam wtedy wersję kokosową i tą właśnie.
Kokos przypadł mi bardzo do gustu, ale został wymieniony ostatnio na nową wersję. Mango z aloesem wciąż możemy spotkać na półkach. Czy warto zawrzeć bliższą znajomość? Tak!

Balea, Odżywka do włosów  -
mango i aloes

Producent:
Elastyczność, lekkość, jedwabista miękkość i połysk!
Nawilżająca odżywka do włosów Balea Mango + Aloe Vera zapewni im zdrowy blask i elastyczność - od nasady aż po same końce.
Dzięki odżywce włosy łatwo się rozczesują: nawilżająca odżywka Balea Mango + Aloe Vera zapobiega wysuszeniu, odżywia Twoje włosy i wygładza strukturę włosa od zewnątrz.
Suche, zniszczone włosy odzyskują swój blask i sprężystość każdego dnia.
Kompleks witamin B3 i prowitamin B5 odżywia, pielęgnuje i wygładza Twoje włosy.
Szczególnie łagodna formuła bez silikonów.

Techniczne:
1. Opakowanie - proste, wygodne, stojące na zakrętce, z mocnym zapięciem. Jedynym minusem jest fakt, że nie widać ile produktu zostało.


2. Zapach i konsystencja - może odżywka widziała kiedyś mango i postanowiła pachnieć podobnie... W każdym razie zapach jest ładny, dość świeży i delikatny. Utrzymuje się na włosach przez następny dzień. Ciekawostka - wiele razy słyszałam, że włosy mi ładnie pachną kiedy zastosowałam tą odżywkę i nosiłam je potem rozpuszczone :) Konsystencja jest bardzo lekka - porównywalna do Isany.


3. Wydajność - na swoje włosy sięgające połowy pleców (wcześniej były do pasa, ale jak wspominałam trochę "poszło" :) zużywam ilość wielkości orzecha włoskiego. Używam jej praktycznie co mycie (raz na dwa-trzy dni). W takim układzie wystarcza na około 1,5 do 2 miesięcy, co jak dla mnie jest świetną wydajnością.

Moja opinia:
Odżywka kosztowała grosze (€0,65), więc pomyślałam, że spróbuję, jak będzie słaba to nic nie tracę.
Tymczasem - odżywka jest lekka, ale dobrze wygładza włosy, nie obciąża, ułatwia rozczesywanie - włosom przestało być straszne splątanie po szamponie babydream :). Jest wręcz stworzona do codziennego stosowania. Nie zawiera silikonu. Nie ma co spodziewać się po niej silnie nawilżającego działania (działa słabiej niż odżywka z kokosem), ale i tak ją lubię. Do tego stopnia, że zużywam już drugie opakowanie i wiem, że gdy następnym razem będę w dm-ie, na pewno kupię następne opakowanie :)

Skład dla zainteresowanych (tytułowe mango i aloes na szarym końcu niestety...):

Używacie odżywki po każdym myciu włosów? Macie już swoich ulubieńców? :)

środa, 9 października 2013

Jesienno-zimowy sezon lakierowy

Witajcie!
Październik w końcu postanowił nas rozpieścić pogodą, tak, że aż żal cały dzień spędzać w budynku, na zajęciach.


Jeśli dawniej myślałam, że lakiery wybieram niezależnie od pory roku to byłam w błędzie - jaskrawe kolory schowałam już do drugiej szufladki, robiąc miejsce kolorom przygotowanym na ten sezon. Być może zdarzy mi się sięgnąć po mocniejszy kolor, ale najczęściej używać będę na pewno tych :)

1. NUDZIAKI - idealne na cały rok. Tym razem stanowią najliczniejszą grupę, bo trochę mi ich przybyło w ostatnim czasie. Są uniwersalne i nie rzucają się w oczy, przez co nosiłam je też w wakacje do pracy.

Beżowe (od lewej):
Essence - Nude glam - 01 hazelnut cream pie (mój idealny nudziak, niestety wycofany :( )
Vollare - Aisha 25
Rimmel - 60 seconds - 200 Princess pink
Vollare - Colorado (kolor się starł)

Różowe:
Wibo - Gel like - Peaches and cream
Rimmel - Salon Pro - 227 New Romantic
Rimmel - Salon Pro - 247 Isn`t she precious?


2. ISKIERKI - to lakiery, których używam zwykle tylko w tym sezonie. Chociaż nie ukrywam, że róż ze złotymi drobinkami skradł moje serce już wcześniej, szczególnie w połączeniu z Oleskowym lakierem.

Lovely - Moulin Rouge - 01
Essence - Vampire`s love - Into the dark
Essence - Vampire`s love - True love
Lovely - Gloss like gel - 101


3. NASYCONE KOLOREM - wykończenie kremowe i kolor, który przykuwa uwagę. Na pewno soczysta fiolet w odcieniu ciepłym i chłodniejszym, szafirowy (mój ulubiony!) i klasyczna czerwień. Mięta? Może też :)

Vollare - Aisha 392
Wibo - Express growth 177
Joko - Corriander green
Rimmel - Salon Pro - 500 Peppermint
Rimmel - Salon Pro - 703 Rock`n`roll

Miałam jeszcze zdjęcie pięknego lakieru od Hean (widoczny na zdjęciu ogólnym), ale mój aparat gdzieś je podział. W związku z tym dostanie mu się osobny wpis :)

Jakie kolory wybieracie na tą jesień? Może jest jakiś, po który sięgacie szczególnie często?

poniedziałek, 7 października 2013

Czerwień na co dzień? Dlaczego nie! - Super stay tint Maybelline

Dziękuję za ciepła przyjęcie - jesteście wspaniałe :) Zanim pokażę ubrania muszę je trochę ogarnąć (wyprasować na przykład...), więc o nich innym razem. Tym razem o produkcie, do którego recenzji zabieram się chyba trzeci raz.

Maybelline, SuperStay 10H Tint Gloss

Producent:
Długotrwały, nowy zmysłowy efekt i nowy sposób aplikacji - oto zupełnie nowy świat w kategorii długotrwałego efektu na ustach. Ekskluzywny SuperStay 10H Tint Gloss oferuje trwałość flamastra do ust oraz wyjątkowy połysk błyszczyku, aby zapewnić efekt, jakiego do tej pory nie było przez 10 godzin!
Dostępny w 8 odcieniach.



Techniczne:
1. Opakowanie - mieści 10,5ml produktu, ma opływowe kształty, kolor zakrętki odpowiada kolorowi produktu. Aplikator to gąbeczka z dziurką pośrodku na nadmiar produktu, jest bardzo precyzyjny i wygodny. Opakowanie posiada dodatkowo uszczelkę, która ogranicza ilość nabieranego produktu. Ogólnie - na plus. 



2. Kolor - próżno szukać "nudziaków". Kiedy go kupowałam był to najintensywniejszy kolor w mojej kosmetyczce (410 Forever coral). Jest to raczej ciepła (w końcu koralowa) czerwień - uwaga, potrafi podkreślić żółty odcień zębów.

3. Smak i zapach - smak może nie jest przyjemny, ale za to pachnie fantastycznie, nieco sztucznie, lekko słodko. 


4. Trwałość - obiecywane 10 godzin to oczywiście przesada. Mocny kolor trzyma się do pierwszego posiłku. Potem nieco blednie i staje się czerwienią bardziej uniwersalną. Ostatecznie schodzi z warg po około 4 godzinach (ze skóry dłoni jeszcze później ;)).

Moja opinia:
Na co dzień wolę malować oczy. Ale bywają takie dni, kiedy szybciej jest użyć czegoś do ust - "robi" cały makijaż. Jedna warstwa produktu nie wzbudzi żadnych zastrzeżeń nawet na co dzień, dwie warstwy robią się już bardziej wyzywające. 
Trzeba mu dać chwilę, aby zasechł na ustach - to cały sekret tego, że wytrzymuje tak długo na ustach.
Co może być minusem? Cena - regularna jest dość wysoka (ok. 30zł) i tylko intensywne kolory - potrzeba odwagi ;)

Tak prezentuje się na ustach - po lewej jedna warstwa, po prawej dwie.



Wybaczcie stan mojej cery, tak wygląda bez grama korektora, podkładu i pudru (i ogólnie czegokolwiek poza tuszem do rzęs i tintem). Mam z nią ostatnio pewne problemy związane ze zmianą wody i hormonami. Ale dążę do wyleczenia, więc miejmy nadzieję, że się poprawi.

Tint z Maybelline ma oczywiście nieco tańsze odpowiedniki, ale ani z Bell, ani z Eveline nie byłam w stanie dobrać sobie odpowiedniego koloru, wszystkie były jakby zbyt neonowe.
O! Zapomniałam dodać, że tinty mają tendencję do wysuszania ust - przy tym egzemplarzu nie jest to jednak jakoś szczególnie uciążliwe.

Używałyście? Może wolicie jednak klasyczne pomadki i błyszczyki?

niedziela, 6 października 2013

Dlaczego zniknęłam i czy wracam.

Witajcie!
Po raz kolejny zniknęłam na bardzo długi czas - chyba najdłuższy od kiedy prowadzę bloga. Dlaczego?

Po pierwsze - wyjazd w Tatry - nie lubię publikować postów automatycznie, zdecydowanie bardziej wolę pisać dla Was na bieżąco, dorzucać coś od siebie z konkretnego dnia...

Po drugie - kosmetyczny minimalizm. Od początku wakacji używam jakieś 50% kosmetyków mniej niż przed wakacjami. Spowodowane jest to głównie tym, że nie chciałam zwozić wszystkich kosmetyków z Wrocławia do domu, a i w domu bywałam mało (kosmetyki, które zabierałam w podróż były sprawdzone i dawno na blogu opisane).

Po trzecie - realizacja mojego postanowienia noworocznego, aby wydawać więcej pieniędzy na ubrania niż na kosmetyki idzie mi wręcz idealnie - od początku wakacji wydałam w drogerii może 50zł wszystkiego razem i kolejne 50 po przeliczeniu na złotówki w dm-ie. Dlatego też nie ma u mnie żadnych nowości (chyba, że chcecie czytać też o łowach ubraniowych - wtedy zdecydowanie jest o czym pisać ;))

Po czwarte - problemy z aparatem. Od tego się zaczęło. A pomimo tego, że aparat wrócił już z serwisu pokutuje we mnie przekonanie, że "opracowanie" zdjęć zajmie mi dużo czasu.

Po piąte - ludzie. Przekonałam się, że każdą wolną chwilę uwielbiam spędzać z ludźmi, więc rzadko bywam przy komputerze. Poza tym oglądałam też serial i czytałam ile wlezie.

Po szóste - zaczęły się studia. O ile teraz mam jeszcze chwilę żeby coś napisać, to wiem, że później znów będzie z tym ciężko, bo drugi rok medycyny zapowiada się naprawdę hardcorowo ;)

Po siódme - problemy osobiste (wyszło inaczej niż myślałam, ale może to i lepiej...).

Mówią, że tylko winny się tłumaczy.
Dlatego też biorę się za eksperyment. Spróbuję publikować przynajmniej trzy posty w tygodniu przez miesiąc. Jeśli nie uda mi się tego postanowienia zrealizować to znak, że czas się pożegnać...
Ale może się też udać ;)
Tymczasem jestem z Wami cały czas - czytam każdy komentarz i sama wróciłam do komentowania.

Co z tego wyjdzie - zobaczymy za miesiąc.
Trzymajcie się ciepło!

PS Pomimo mojego tłumaczenia się - niczego nie żałuję, a nawet ośmielę się stwierdzić, że jestem teraz bardzo szczęśliwym człowiekiem :D

Zobacz też

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...