wtorek, 25 lutego 2014

Tonik - pomaga, szkodzi, a może nie robi nic? - Eva Natura Herbal Garden

Ani się obejrzałam, a znów minęły dwa tygodnie. Mam Wam do pokazania i opisania trochę nowości, nie tylko kosmetycznych w najbliższym czasie, a ponieważ światło (i pogoda!) są wręcz idealne to myślę, że to może się udać :)

Jakiś czas temu był wielki szał w blogosferze na tonik, o którym dzisiaj chcę Wam krótko
opowiedzieć.

Dla mnie tonik jest jak druga woda - wiele razy mówiłam już, że wrocławska woda mi nie służy. Zaczyna się ta historia wysuszeniem, a kończy na zwiększonym wysypie małych, podskórnych krostek. Dodam jeszcze, że moja skóra nie sprawia problemów - jak to u kobiety - wariuje trochę raz w miesiącu, ale poza tym to naprawdę nie mam na co narzekać.
Ponieważ całkiem przyjemnie wspominałam tonik Melisa, doszłam do wniosku, że trzeba spróbować czegoś z podobnej półki - po licznych recenzjach pochwalnych padło właśnie na Eva Natura.










 

Eva Natura Herbal Garden, Tonik do twarzy pielęgnacyjny z ekstraktem z czerwonej koniczyny

Technicznie:
Butelka jest przezroczysta, wyposażona w mocne zapięcie. Otwór jest dobrej wielkości - tonik się nie wylewa w za dużej ilości.
Sam tonik jest bezbarwny i pachnie... trawą (faktycznie czuć tam zapach koniczyny!). Po wstrząśnięciu butelką się pieni.


Producent:


 
Skład:
 Początek składu wygląda naprawdę dobrze (oprócz chrząstnicy kędzierzawej - może to ona mi nie pomogła?)! Natomiast to, co się dzieje po Methylparabenie to możliwe źródło uczulenia.

Działanie:
Używałam już naprawdę sporej ilości różnych toników. Zwykle miały neutralny wpływ na cerę, co lepszym zdarzyło się nawet łagodzić powstałe wypryski.
Nigdy za to nie miałam toniku, który mi pogorszył stan skóry.
Aż do tego toniku. Skąd takie śmiałe wnioski?
Początkowo toniku używałam jak każdego innego - codziennie wieczorem po demakijażu. Kiedy jednak zmiany na skórze nie chciały się wygoić, mało tego, pojawiały się nowe obwiniłam czekoladę i hormony. Ale wyeliminowałam słodycze z diety, przeszłam przez comiesięczną burzę hormonalną, a twarz wciąż nie chciała się zagoić - miała się coraz gorzej.
W końcu pojechałam do domu na Święta i nagłe ozdrowienie. Jedyną zmianą było to, że nie zabrałam ze sobą toniku.
Nie odnotowałam po nim dobrego oczyszczenia twarzy - skóra była ściągnięta i lepka. I niestety w coraz gorzej stanie...

Nie jestem w stanie go zużyć, szkoda mi cery, więc resztę, którą widzicie w butelce pewnie wyleję i będę się trzymać z daleka.

Pozostanę wierna (przynajmniej jeszcze przez 2 buteleczki, bo został wycofany :( ) mojemu ulubieńcowi z Lirene.


Miałyście? Może u Was sprawdza się dobrze? Jakie toniki są Waszymi ulubionymi?

wtorek, 11 lutego 2014

Nieodparta potrzeba zmian - czyli aktualizacja włosowa

Ostatni taki post pojawił się u mnie 28 października. Potem pokazywałam Wam tylko zmianę koloru na "Orzechowy brąz" szamponetką z Marion.

Mam czasami potrzebę zmian (jak chyba każda kobieta). Zwykle kończy się to na przemalowaniu paznokci. Czasem potrzebuję przemeblowania pokoju. Ale ostatnio "dostawało" się włosom... I to całkiem sporo!

Pod koniec października było tak - ładne nawilżenie, kolor też w sumie niezły, ale włosy wywijają się każdy w swoją stronę.

Miesiąc później był właśnie "Orzechowy brąz" - tutaj nie wygląda tak ciemno, w rzeczywistości był sporo ciemniejszy. Miałam wrażenie, że mnie przytłacza, cały czas chodziłam jakaś przygnębiona (sztuka tłumaczenia sobie - level wysoki ;))


Jednak o ile z przodu włosy prezentowały się nieźle, o tyle efekt ogólny był dosyć słaby...

Kiedy tamten kolor się spłukał postanowiłam zaryzykować - kupiłam dwie szamponetki, znów Marion. Dwie różne szamponetki. Jedna - ciemny blond i druga kasztan. Pomyślałam sobie, że trudno, najwyżej będę w ciapki.

To, co widać na poniższych zdjęciach to kolor po półtora miesiąca od farbowania.
Żeby tego było mało postanowiłam trochę skrócić włosy. Znowu sama. Kiedyś przestanie wychodzić z tego coś dobrego ;) Wybiorę się do fryzjera, na pewno, jak trochę podrosną. Na raze jestem całkiem zadowolona z efektów.
Na dodatek skręt to wina mojego lenistwa - po prostu umyłam wczoraj głowę i nie chciało mi się rozczesywać włosów, więc ściągnęłam tylko turban z głowy i poszłam spać. Tak właśnie wygląda mój naturalny skręt.
Myślę, że kiedy porównamy powyższe zdjęcie z tym poniżej to będzie najlepsza odpowiedź na pytanie czy cieniować falowane włosy. Na pierwszym zdjęciu skręt też jest naturalny, ale włosy są za ciężkie, żeby chciały się tak kręcić.


Zrobiłam też zdjęcia z przodu, ale tu chodziło o pokazanie twarzy bez makijażu i w odrobinie niezbędnej szpachli. Na drugim zdjęciu mam kredkę, tusz do rzęs, jasny cień i ogarnięte brwi. Na obu zdjęciach na ustach (...bo to niby nie makijaż...) gości pomadka z Golden Rose Matowa w kolorze 07. Zero podkładu, pudru, korektora i takich tam.
Wydaje mi się, że taki kolor włosów nieco ożywia moje lico.


Jak oceniacie taką przemianę? :)

PS Do jutra w Drogeriach Natura można dostać wysuszać Sally Hansen za cenę około 17 zł (taniej niż allegro z wysyłką ;)) - a właśnie miałam go zamawiać! Jeszcze nie używałam, ale cieszy się dobrą sławą w blogosferze, więc jeśli ktoś się czaił to może warto się przejść.

piątek, 7 lutego 2014

Co się zmienia kiedy blogerka przestaje regularnie blogować?

Witajcie!
Aż mnie dreszcz przeszedł kiedy zobaczyłam, że ostatni post napisałam przed Bożym Narodzeniem. W co trudno będzie pewnie uwierzyć dopiero dzisiaj mam chwilę żeby ogarnąć trochę świat dookoła - wczoraj miałam ostatni egzamin i jeśli wszystko pójdzie dobrze to będę miała tydzień ferii, a potem ostro wracam do roboty.

Przez ten czas jednak jestem na bieżąco z blogosferą - śledzę nowości, kolejne przetaczające się fale - zachwytów i rozczarowań. Wciąż czytanie Waszych postów to mój ulubiony sposób szybkiego odprężenia.

Taka przerwa dużo zmienia w podejściu do kosmetyczno-urodowej części naszego życia. O tym właśnie chcę Wam trochę opowiedzieć :)

"Po co mi aż tyle tego?! Kiedy ja to zużyję?"
Fakt, że przez ostatnie 4 miesiące nie kupiłam żadnego żelu pod prysznic i masła/balsamu do ciała o czymś świadczy. Nie, nie o tym, że się nie myję :D
Spojrzałam racjonalnie na ilość posiadanych kosmetyków i trochę się przeraziłam - po co robić zapasy czterech balsamów, sześciu żeli pod prysznic, trzech odżywek do włosów i tak dalej... Wszystko jest dostępne. Jak coś się skończy to bez problemu zapasy można uzupełniać na bieżąco. W szafce zrobiło mi się zdecydowanie luźniej, bo po prostu zaczęłam zużywać to, co mam. Myślę, że jeszcze miesiąc lub dwa i będę na czysto - dążę do tego, aby zawsze mieć zapas, ale w postaci jednej, a nie kilku buteleczek.
Świetne efekty dało też regularne używanie kolorówki - tutaj trzeba patrzyć tylko na terminy ważności i to, jak kosmetyk się zachowuje (o jednym takim napiszę niebawem). Poza tym naprawdę nie potrzeba nam wiele.

Czasami denka cieszą bardziej niż nowe zakupy :D
"Skoro mam to po co kupować nowe?"
Uległam piaskowym lakierom, ale kupiłam tylko dwa, których teraz używam naprawdę często. Zrobiłam zamówienie z rosyjskich kosmetyków do włosów, które sprawdziły się fantastycznie, więc jak się skończą to na pewno ponowię zamówienie.
Ale nie kupiłam żadnego nowego cienia z Inglota (to prawda, że teraz kółka są po 5zł..?). Żadnego nowego różu czy pomadki. Kolejnego tuszu do "kolekcji". Mam dużo kosmetyków i nie potrzeba mi więcej. To chyba najtrudniej sobie uświadomić ;)
Portfel powinien* być szczęśliwy.
*mój nie jest tak do końca, bo zaoszczędzone na kosmetykach pieniądze wydaję teraz na wymianę starych ubrań i woski**... :)
** woski to moje absolutne odkrycie, tylko dzięki blogosferze. już nie wyobrażam sobie nie odpalić czegoś wieczorem do gorącej herbaty :)
Mnożą się same! ;)

"Znalazłam KWC, nie potrzebuję go zmieniać"
To spostrzeżenie, które niestety skutecznie ogranicza moje pole popisu jako blogerki kosmetycznej. Jeśli znajdę produkt, który mnie zadowala to nie mam ochoty szukać czegoś nowego. Chyba, że zostało wycofane - wtedy trzeba się rozejrzeć na nowościami - przewertować blogosferę i szukać nowego ideału.

"Naturalnie!"
Zamiast kremu matującego do twarzy używam masła shea. Zamiast kremowych peelingów - olejków ze zmielonymi pestkami nasion albo peelingu kawowego. Zamiast żelu do twarzy mydła Aleppo, a szampony i maski drogeryjne zastąpiłam rosyjskimi naturalnymi kosmetykami. Do tego podkłady płynne zapomniały o moim istnieniu, bo kiedy muszę już użyć podkładu używam Anabelle Minerals.
Na mojej skórze już dawno nie miałam żadnych niespodzianek, dobrze znosi niskie temperatury, zaś włosy są miękkie i błyszczące. Można? Można :)




"Nie taki diabeł straszny..."
Zafarbowałam włosy (szamponetką, bo szamponetką, ale to jednak farba), ścięłam je całkiem sporo
(końce są wycieniowane i po warkoczu dlatego wyglądają na takie postrzępione i na żywo nie są aż tak pomarańczowe - przy aktualizacji zrobię lepsze zdjęcie, bo dzisiaj słabo ze światłem :)), bo nie zależy mi już na długości, a na ich zdrowiu. Kosmetyki, na które jeszcze niedawno nie spojrzałabym nawet teraz bez żadnego wahania używam. Wszystko jest dla ludzi. Co mogę zastąpię naturalnym, bo faktycznie działa lepiej. Ale nie ma się co bać i wystrzegać :)

Na koniec muszę powiedzieć, że najbardziej brakuje mi jednak kontaktu z Wami. To jest zdecydowany minus - i jak do tej pory jedyny, który dostrzegłam...

Mam parę pomysłów na posty, w tym projekt denko i aktualizacja zasobów kosmetycznych, a także kilka recenzji. Nie będą one jednak tak schematyczne jak wcześniej, ale raczej pisane luźno... Zobaczymy co z tego wyjdzie.

Tymczasem trzymajcie się ciepło!

Zobacz też

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...