poniedziałek, 10 marca 2014

Porządek na półkach - zużycia

Ostatni taki post pojawił się gdzieś w połowie listopada. Od tamtego czasu nie próżnowałam - zużyłam większość produktów, które od dawien dawna zalegały mi w szafce.
Doszło do tego, że niedługo z konieczności będę musiała się wybrać na zakupy kosmetyczne, bo wyzbyłam się zapasów :D Wiadomo, nie wszystkiego, ale i tak został ułamek w porównaniu z tym, co było jeszcze rok temu.
Tylko kolorówka zużywa się oporniej, ale ona już tak po prostu ma - za to też tutaj bardzo rzadko pojawiają się nowości, bo po prostu to, co mam mnie całkowicie zadowala.

Zapraszam, bo będzie trochę czytania ;)


Najbardziej dumna jestem ze zużyć żelowych - obecnie została mi już tylko jedna sztuka (aktualnie w użyciu) ;)
Żel Balea z edycji zimowej czarował zapachem, ale był bardzo niewydajny.
Żel Magie des Orients był moim ulubionym zapachem żelu pod prysznic i bardzo mi szkoda, że nie można go już dostać.
Makowy żel od Isany był podobny do opisywanego dawno temu żelu żurawina i biała herbata - bardzo lubię te żele, bo są niedrogie i spełniają świetnie swoją funkcję.
Na koniec żel babydream - obecnie robię od niego przerwę. Końcówkę zużyłam do zmywania z twarzy olejowego peelingu.

W sezonie zimowym moja skóra wręcz woła pić, więc balsam to nieodłączny element pielęgnacji.
Balsam Balea do kompletu z żelem - piękny zapach, ale problematyczna konsystencja - bardzo lejąca, wchłaniała się umiarkowanie szybko niestety.
Mleczko od Eveline to naprawdę fajny produkt, ale na razie nie planuję do niego wracać.
A o balsamie od Isany już dawno zdążyłam zapomnieć - ot zwykłe mazidełko.

Z olejami za to poradziłam sobie dzielnie :)
Micel z Eveline niestety nie radził sobie z mocniejszym makijażem, a i z codziennym miewał problemy, więc do niego nie wrócę na pewno.
Olejek z czerwoną papryką wyrządził więcej szkody jak pożytku, więc końcówkę zużyłam do peelingu kawowego - tu sprawdza się super :D
Oliwka babydream służyła mi przez pewien czas do włosów, później do demakijażu, żeby ostatecznie skończyć jako baza do peelingu kawowego - podejrzewam, że w takim celu po nią wrócę.
Olej rycynowy - jako olej do OCM, a także stosowany na skórę głowy - mam jeszcze większą buteleczkę :)
Olejek z alverde świetnie sprawdzał się w roli odżywki b/s na puszące się włosy i zabezpieczanie końcówek. Na całe włosy jest jednak za słaby. Mam już następną buteleczkę :)

Produktów do włosów mam w użyciu aktualnie całkiem sporo, więc niewiele udało mi się zużyć (w następnym denku będzie ich z pewnością więcej).
Myślałam, że szampon z Alverde jest mistrzem wśród łagodnych szamponów, ale ostatnio znalazłam swój ideał, więc do tego już nie wrócę, choć całkiem go lubiłam.
Powtórzyłam też farbowanie szamponetkami Marion (panie na opakowaniu wyglądają jak z horroru teraz, bo trzymałam opakowania w woreczku foliowym :D) - po raz drugi mieszanka kasztan + ciemny blond - w takim kolorze włosów czuję się zdecydowanie dobrze.

Kolorówka ma to do siebie, że zużywa się opornie, ale zawsze choć trochę ;)
Tusz Rimmel niestety wycofany, a polubiłam się z nim pod koniec opakowania - naprawdę pogrubiał rzęsy, co ciekawe ogromna klasyczna szczoteczka spisywała się świetnie.
Liner w pisaku od essence - rysowanie kresek było bajecznie proste. Jednak po tygodniu codziennego stosowania nabawiłam się zapalenia brzegów powiek (jakbym skrobała sobie powieką po gałce ocznej... br..), więc z tym panem żegnam się definitywnie.
Puder Synergen - dobry i tani, ale nie współpracował z mineralnym podkładem, więc na razie nie planuję powrotu.
Wysuszacz NYC Turbo Dry - póki co mój KWC (choć to się może jeszcze na dniach zmienić ;)), który zniknął w przeciągu tygodnia ze wszystkich możliwych drogerii. Z pewnością bym do niego wróciła...
Barwa Siarkowa Moc - moje drugie opakowanie tego kremu - używałam go przy każdym makijażu. Aż zrobiło się zimno i zamieniłam go na masło shea. Na razie nie planuję powrotu - moja cera ma się dobrze :)
Liner z Miss Sporty - choć na początku rysowanie kreski takim pędzelkiem sprawiało mi nie lada trudność to w końcu trochę go okiełznałam i zużyłam do samego dna. Mam w planach do niego wrócić - właśnie w brązie :)
Pomadka z alverde doczekała się swojego końca kiedy na dworze było zimno - bogata formuła, mocno tłusta i nawilżająca fantastycznie chroniła moje usta. Do tego długo utrzymywała się na wargach, pięknie pachniała... Tylko opakowanie było tandetne i na finiszu połamało się doszczętnie.
I kolejne opakowanie płatów Carea.

Jako, że kąpieli zażywam rzadko dopiero ostatnio skończyłam sól BeBeauty z Biedronki - dobra, tania, całkiem przyjemnie pachnie.
Puma Animagical to zapach, który kojarzy mi się z wychodzeniem na zajęcia jeszcze na biotechnologii ;) Ładny, ale bardzo nietrwały.
Ze sztyftami Rexony się nie rozstaję - jedyna skuteczna ochrona.
Malec lawendowy zaczął pachnieć farbą do ścian, na dodatek warstwy się rozdzeiliły. Mam swojego innego ulubieńca w tym kolorze :)
A Białej Perły została mi odrobinka, którą zużyłam na delikatne odświeżenie koloru :) W zapasie mam jeszcze jedną całą tubkę!

To by było na tyle... Czekam jeszcze na końcówkę paru produktów i będę się chwalić pustkami na półkach - mogę opróżnić pudełko - w ramach wiosennych porządków :)
Myślę, że niedługo pojawi się parę słów na temat kosmetyków do włosów, wiosenny przegląd lakierów, a także "gadżety wielkomiejskiego życia" :)
Tymczasem trzymajcie się i korzystajcie z pięknej pogody!

wtorek, 25 lutego 2014

Tonik - pomaga, szkodzi, a może nie robi nic? - Eva Natura Herbal Garden

Ani się obejrzałam, a znów minęły dwa tygodnie. Mam Wam do pokazania i opisania trochę nowości, nie tylko kosmetycznych w najbliższym czasie, a ponieważ światło (i pogoda!) są wręcz idealne to myślę, że to może się udać :)

Jakiś czas temu był wielki szał w blogosferze na tonik, o którym dzisiaj chcę Wam krótko
opowiedzieć.

Dla mnie tonik jest jak druga woda - wiele razy mówiłam już, że wrocławska woda mi nie służy. Zaczyna się ta historia wysuszeniem, a kończy na zwiększonym wysypie małych, podskórnych krostek. Dodam jeszcze, że moja skóra nie sprawia problemów - jak to u kobiety - wariuje trochę raz w miesiącu, ale poza tym to naprawdę nie mam na co narzekać.
Ponieważ całkiem przyjemnie wspominałam tonik Melisa, doszłam do wniosku, że trzeba spróbować czegoś z podobnej półki - po licznych recenzjach pochwalnych padło właśnie na Eva Natura.










 

Eva Natura Herbal Garden, Tonik do twarzy pielęgnacyjny z ekstraktem z czerwonej koniczyny

Technicznie:
Butelka jest przezroczysta, wyposażona w mocne zapięcie. Otwór jest dobrej wielkości - tonik się nie wylewa w za dużej ilości.
Sam tonik jest bezbarwny i pachnie... trawą (faktycznie czuć tam zapach koniczyny!). Po wstrząśnięciu butelką się pieni.


Producent:


 
Skład:
 Początek składu wygląda naprawdę dobrze (oprócz chrząstnicy kędzierzawej - może to ona mi nie pomogła?)! Natomiast to, co się dzieje po Methylparabenie to możliwe źródło uczulenia.

Działanie:
Używałam już naprawdę sporej ilości różnych toników. Zwykle miały neutralny wpływ na cerę, co lepszym zdarzyło się nawet łagodzić powstałe wypryski.
Nigdy za to nie miałam toniku, który mi pogorszył stan skóry.
Aż do tego toniku. Skąd takie śmiałe wnioski?
Początkowo toniku używałam jak każdego innego - codziennie wieczorem po demakijażu. Kiedy jednak zmiany na skórze nie chciały się wygoić, mało tego, pojawiały się nowe obwiniłam czekoladę i hormony. Ale wyeliminowałam słodycze z diety, przeszłam przez comiesięczną burzę hormonalną, a twarz wciąż nie chciała się zagoić - miała się coraz gorzej.
W końcu pojechałam do domu na Święta i nagłe ozdrowienie. Jedyną zmianą było to, że nie zabrałam ze sobą toniku.
Nie odnotowałam po nim dobrego oczyszczenia twarzy - skóra była ściągnięta i lepka. I niestety w coraz gorzej stanie...

Nie jestem w stanie go zużyć, szkoda mi cery, więc resztę, którą widzicie w butelce pewnie wyleję i będę się trzymać z daleka.

Pozostanę wierna (przynajmniej jeszcze przez 2 buteleczki, bo został wycofany :( ) mojemu ulubieńcowi z Lirene.


Miałyście? Może u Was sprawdza się dobrze? Jakie toniki są Waszymi ulubionymi?

wtorek, 11 lutego 2014

Nieodparta potrzeba zmian - czyli aktualizacja włosowa

Ostatni taki post pojawił się u mnie 28 października. Potem pokazywałam Wam tylko zmianę koloru na "Orzechowy brąz" szamponetką z Marion.

Mam czasami potrzebę zmian (jak chyba każda kobieta). Zwykle kończy się to na przemalowaniu paznokci. Czasem potrzebuję przemeblowania pokoju. Ale ostatnio "dostawało" się włosom... I to całkiem sporo!

Pod koniec października było tak - ładne nawilżenie, kolor też w sumie niezły, ale włosy wywijają się każdy w swoją stronę.

Miesiąc później był właśnie "Orzechowy brąz" - tutaj nie wygląda tak ciemno, w rzeczywistości był sporo ciemniejszy. Miałam wrażenie, że mnie przytłacza, cały czas chodziłam jakaś przygnębiona (sztuka tłumaczenia sobie - level wysoki ;))


Jednak o ile z przodu włosy prezentowały się nieźle, o tyle efekt ogólny był dosyć słaby...

Kiedy tamten kolor się spłukał postanowiłam zaryzykować - kupiłam dwie szamponetki, znów Marion. Dwie różne szamponetki. Jedna - ciemny blond i druga kasztan. Pomyślałam sobie, że trudno, najwyżej będę w ciapki.

To, co widać na poniższych zdjęciach to kolor po półtora miesiąca od farbowania.
Żeby tego było mało postanowiłam trochę skrócić włosy. Znowu sama. Kiedyś przestanie wychodzić z tego coś dobrego ;) Wybiorę się do fryzjera, na pewno, jak trochę podrosną. Na raze jestem całkiem zadowolona z efektów.
Na dodatek skręt to wina mojego lenistwa - po prostu umyłam wczoraj głowę i nie chciało mi się rozczesywać włosów, więc ściągnęłam tylko turban z głowy i poszłam spać. Tak właśnie wygląda mój naturalny skręt.
Myślę, że kiedy porównamy powyższe zdjęcie z tym poniżej to będzie najlepsza odpowiedź na pytanie czy cieniować falowane włosy. Na pierwszym zdjęciu skręt też jest naturalny, ale włosy są za ciężkie, żeby chciały się tak kręcić.


Zrobiłam też zdjęcia z przodu, ale tu chodziło o pokazanie twarzy bez makijażu i w odrobinie niezbędnej szpachli. Na drugim zdjęciu mam kredkę, tusz do rzęs, jasny cień i ogarnięte brwi. Na obu zdjęciach na ustach (...bo to niby nie makijaż...) gości pomadka z Golden Rose Matowa w kolorze 07. Zero podkładu, pudru, korektora i takich tam.
Wydaje mi się, że taki kolor włosów nieco ożywia moje lico.


Jak oceniacie taką przemianę? :)

PS Do jutra w Drogeriach Natura można dostać wysuszać Sally Hansen za cenę około 17 zł (taniej niż allegro z wysyłką ;)) - a właśnie miałam go zamawiać! Jeszcze nie używałam, ale cieszy się dobrą sławą w blogosferze, więc jeśli ktoś się czaił to może warto się przejść.

piątek, 7 lutego 2014

Co się zmienia kiedy blogerka przestaje regularnie blogować?

Witajcie!
Aż mnie dreszcz przeszedł kiedy zobaczyłam, że ostatni post napisałam przed Bożym Narodzeniem. W co trudno będzie pewnie uwierzyć dopiero dzisiaj mam chwilę żeby ogarnąć trochę świat dookoła - wczoraj miałam ostatni egzamin i jeśli wszystko pójdzie dobrze to będę miała tydzień ferii, a potem ostro wracam do roboty.

Przez ten czas jednak jestem na bieżąco z blogosferą - śledzę nowości, kolejne przetaczające się fale - zachwytów i rozczarowań. Wciąż czytanie Waszych postów to mój ulubiony sposób szybkiego odprężenia.

Taka przerwa dużo zmienia w podejściu do kosmetyczno-urodowej części naszego życia. O tym właśnie chcę Wam trochę opowiedzieć :)

"Po co mi aż tyle tego?! Kiedy ja to zużyję?"
Fakt, że przez ostatnie 4 miesiące nie kupiłam żadnego żelu pod prysznic i masła/balsamu do ciała o czymś świadczy. Nie, nie o tym, że się nie myję :D
Spojrzałam racjonalnie na ilość posiadanych kosmetyków i trochę się przeraziłam - po co robić zapasy czterech balsamów, sześciu żeli pod prysznic, trzech odżywek do włosów i tak dalej... Wszystko jest dostępne. Jak coś się skończy to bez problemu zapasy można uzupełniać na bieżąco. W szafce zrobiło mi się zdecydowanie luźniej, bo po prostu zaczęłam zużywać to, co mam. Myślę, że jeszcze miesiąc lub dwa i będę na czysto - dążę do tego, aby zawsze mieć zapas, ale w postaci jednej, a nie kilku buteleczek.
Świetne efekty dało też regularne używanie kolorówki - tutaj trzeba patrzyć tylko na terminy ważności i to, jak kosmetyk się zachowuje (o jednym takim napiszę niebawem). Poza tym naprawdę nie potrzeba nam wiele.

Czasami denka cieszą bardziej niż nowe zakupy :D
"Skoro mam to po co kupować nowe?"
Uległam piaskowym lakierom, ale kupiłam tylko dwa, których teraz używam naprawdę często. Zrobiłam zamówienie z rosyjskich kosmetyków do włosów, które sprawdziły się fantastycznie, więc jak się skończą to na pewno ponowię zamówienie.
Ale nie kupiłam żadnego nowego cienia z Inglota (to prawda, że teraz kółka są po 5zł..?). Żadnego nowego różu czy pomadki. Kolejnego tuszu do "kolekcji". Mam dużo kosmetyków i nie potrzeba mi więcej. To chyba najtrudniej sobie uświadomić ;)
Portfel powinien* być szczęśliwy.
*mój nie jest tak do końca, bo zaoszczędzone na kosmetykach pieniądze wydaję teraz na wymianę starych ubrań i woski**... :)
** woski to moje absolutne odkrycie, tylko dzięki blogosferze. już nie wyobrażam sobie nie odpalić czegoś wieczorem do gorącej herbaty :)
Mnożą się same! ;)

"Znalazłam KWC, nie potrzebuję go zmieniać"
To spostrzeżenie, które niestety skutecznie ogranicza moje pole popisu jako blogerki kosmetycznej. Jeśli znajdę produkt, który mnie zadowala to nie mam ochoty szukać czegoś nowego. Chyba, że zostało wycofane - wtedy trzeba się rozejrzeć na nowościami - przewertować blogosferę i szukać nowego ideału.

"Naturalnie!"
Zamiast kremu matującego do twarzy używam masła shea. Zamiast kremowych peelingów - olejków ze zmielonymi pestkami nasion albo peelingu kawowego. Zamiast żelu do twarzy mydła Aleppo, a szampony i maski drogeryjne zastąpiłam rosyjskimi naturalnymi kosmetykami. Do tego podkłady płynne zapomniały o moim istnieniu, bo kiedy muszę już użyć podkładu używam Anabelle Minerals.
Na mojej skórze już dawno nie miałam żadnych niespodzianek, dobrze znosi niskie temperatury, zaś włosy są miękkie i błyszczące. Można? Można :)




"Nie taki diabeł straszny..."
Zafarbowałam włosy (szamponetką, bo szamponetką, ale to jednak farba), ścięłam je całkiem sporo
(końce są wycieniowane i po warkoczu dlatego wyglądają na takie postrzępione i na żywo nie są aż tak pomarańczowe - przy aktualizacji zrobię lepsze zdjęcie, bo dzisiaj słabo ze światłem :)), bo nie zależy mi już na długości, a na ich zdrowiu. Kosmetyki, na które jeszcze niedawno nie spojrzałabym nawet teraz bez żadnego wahania używam. Wszystko jest dla ludzi. Co mogę zastąpię naturalnym, bo faktycznie działa lepiej. Ale nie ma się co bać i wystrzegać :)

Na koniec muszę powiedzieć, że najbardziej brakuje mi jednak kontaktu z Wami. To jest zdecydowany minus - i jak do tej pory jedyny, który dostrzegłam...

Mam parę pomysłów na posty, w tym projekt denko i aktualizacja zasobów kosmetycznych, a także kilka recenzji. Nie będą one jednak tak schematyczne jak wcześniej, ale raczej pisane luźno... Zobaczymy co z tego wyjdzie.

Tymczasem trzymajcie się ciepło!

wtorek, 24 grudnia 2013

Jest taki dzień...

bardzo ciepły, choć grudniowy
Dzień, zwykły dzień, w którym gasną wszelkie spory
Jest taki dzień, w którym radość wita wszystkich...


Życzę Wam, abyście mogły spędzić go w gronie najbliższych,
w rodzinnej atmosferze, prawdziwego spokoju :)

Dużo zdrowia, uśmiechu,
trafionych prezentów
i spełnienia wszystkich postanowień i marzeń Noworocznych!

I tradycyjnie już dla mnie przypominam, że nie choinka jest najważniejsza, nie pięknie wysprzątane mieszkanie czy wyszukany makijaż ;)

 Wszystkiego dobrego!

niedziela, 22 grudnia 2013

Jak pachną Święta i czym można je wspomóc?

Witajcie!
Po bardzo bardzo długiej przerwie od poprzedniego wpisu przyznam szczerze, że coraz mniej wierzyłam, że tutaj wrócę. Moją uczelnię trochę poniosło z ilością nauki, którą nam dali (ofiary systemu i pięcioletniej medycyny... to my!), dlatego ostatnio raczej czytam blogi niż piszę własnego.

Ale oczywiście wszystko, co się pojawia falami nie uchodzi mojej uwadze ;)
Więc jak wszyscy mam złotko od Lovely, które jest piękne, odruchowo rozglądam się za paletą Lovely, a woski YC chyba uzależniły i mnie.

Nie obiecuję, że wracam na stałe, ale na miarę możliwości się postaram :)

Z jakimi zapachami kojarzą mi się Święta Bożego Narodzenia?
Na pewno są to pierniczki, więc też przyprawy korzenne.
Pomarańcze i mandarynki.
Dużo, dużo pysznej herbaty (najchętniej sypanej!).
Jak już o picie idzie to oczywiście grzaniec na wrocławskim rynku :)
Oprócz tego zapach żywej choinki i wigilijnego barszczu...

Ponieważ czasem nie udaje się uchwycić wszystkich tych rzeczy trzeba się dodatkowo wspomagać. Mi w tym okresie przedświątecznym, kiedy nie miałam czasu nawet ubrać choinki pomagały woski Yankee Candle. Ale nie kupiłam wszystkich świątecznych, jakie zobaczyłam w Mydlarnii.

Które służyły mi jako wspomaganie świąteczne?

SPICED ORANGE - pomarańcza z goździkami i ostrym imbirem, który nieco drażni nos. Usłyszałam też stwierdzenie, że pachnie trochę jak... Coca-cola :D Bardzo intensywny, ale ulatnia się też dość szybko. Mimo wszystko bardzo ciepły i świetny na zimową porę. Myślę, że kiedy się skończy chętnie go odkupię.



MANDARIN CRANBERRY - bardzo słodka mandarynka z niestety za małą ilością cierpkiej żurawiny. Zapach jest bardzo słodki. Dopiero kiedy trochę się "rozejdzie" czuć te owoce. Raczej nie skuszę się na ten wariant ponownie.


HOME SWEET HOME - czarna liściasta herbata z goździkami, cynamonem i imbirem - jeśli taka jest dla Was definicja kochanego domu to zapach, który jest dla Was :) Nie jest męczący, z czasem coraz intensywniej pojawia się aromat przypraw. Zdecydowanie otulający, brakowało mi tylko zapalonego kominka w pokoju... ;)


CHRISTMAS COOKIE - jedyny wybitnie świąteczny z nazwy wosk, jaki posiadam. Pachnie maślanym ciasteczkiem, jest bardzo słodki (jeśli nie macie pod ręką nic do jedzenia to ostrzegam, żeby się zaopatrzyć, bo od samego zapachu cieknie ślinka). Z początku aż mdlący, następnego dnia pachnie bardzo lekko, bardzo domowo... Przypomina mi słodszą wersję maski drożdżowej Babuszki Agafii :) Jednak wydaje mi się, że pasuje wybitnie na grudzień - później będzie już zbyt słodki.


Nie udało mi się zastąpić choinki (zapach z jabłuszkiem i igłami nie był wystarczająco prawdziwy) i wigilijnego barszczu, ale to przecież da się załatwić bez wspomagania! :)

Woski można zamówić przez internet (np. Goodies. pl), ale we Wrocławiu lepiej przejsć się do Mydlarni Wrocławskiej i wybrać dokładnie to, co nam się podoba.

A Wy jakimi zapachami wspomagałyście się w grudniu? :)

wtorek, 26 listopada 2013

Pachnieć czy nawilżać - oto jest pytanie. Exeline Mleczko do ciała odżywczo-regeneruące

Wybaczcie mi moją obniżoną aktywność na blogu, ale przede mną naprawdę ciężkie dwa tygodnie (naukowo, ale też chyba się przeziębiłam... :( ).

Dzisiaj będzie o produkcie, do którego recenzji zabieram się już długo. Muszę jednak powiedzieć, że w tym wypadku czas zdecydowanie zadziałał na jego korzyść.

Eveline, Bio Hyaluron 4D, Mleczko do ciała odżywczo - regenerujące SOS



Producent:


*patrzcie na początek składu - coś pięknego jak na tak niedrogi balsam! :)

Opakowanie: 
Butelka z mocnym zapięciem, którą bez problemu można postawić na głowie. Dozownik jest wygodny, choć czasem zdarza mu się nie dopuścić powietrza do wnętrza butelki, przez co trudniej wydobyć mleczko. Etykieta przeładowana informacjami.
Nie przykułby mojej uwagi na półce - dość niepozorny.


Konsystencja:
Mleczko Eveline jest dość luźne, ale nie lejące. Bardzo łatwo rozprowadza się na skórze i bardzo szybko wchłania, nie pozostawiając tłustego filmu. Kolor ma biały, ot, zwyczajny. Brak barwników sugeruje, że producent się przejął swoim hasłem na butelce "bez alergenów".


Zapach:
Nie pachnie niczym szczególnym. Porównałabym go zapachu "zwykłego kremu", może tylko nieco bardziej męskiego. Nie przeszkadza, ale też specjalnie nie zachęca do używania (a przecież czasem lubimy się otulić ładnym zapachem balsamu). Można mu to jednak znów wybaczyć - zapachy to przecież dobrze znane składniki uczulające.

Wydajność:
Butla 300ml z pewnością wystarczy na około miesiąc (do półtora) codziennego stosowania.

Moja opinia:
Producent zapewniał o intensywnym nawilżeniu i wygładzeniu, a także zmniejszeniu szorstkości co ma być objawem odbudowy skóry.
Używając go nieregularnie stwierdziłam, że jest bardzo przeciętny. Do tego zassała mi się butelka i w połowie opakowania miałam go już serdecznie dość.
Ale potem przyszedł deszczowy listopad, mleczka zaczęłam używać codziennie i okazało się, że wszystkie obietnice producenta są prawdziwe!
Skóra po około tygodniu jest miękka i nawilżona, tak, że mogłabym już w zasadzie go nie używać. Aż ostatnio się zdziwiłam, bo byłam blisko tydzień po zrobieniu peelingu, tymczasem skóra była jak świeżo po starciu martwego naskórka.
Nie wiem wprawdzie jeszcze jak długo utrzyma się efekt po odstawieniu, jak skończę balsam to dopiszę :)


Podsumowując:
Jeśli nie potrzeba Wam bardzo intensywnego i konkretnego zapachu, potrzebujecie nawilżenia i nie macie nic przeciwko mleczkom na zimę (osobiście o tej porze roku wolę masła, są bardziej treściwe) to z czystym sumieniem polecam - jest bardzo niepozorny, a naprawdę może wiele :)

PS Do użytku wszedł u mnie dopiero we wrześniu, bo cały czas myślałam, że jest to produkt ujędrniający i czekałam aż zacznę ćwiczyć :D Jakież było moje rozczarowanie gdy wyjęłam go z szuflady i okazało się, że będzie tylko nawilżał... Jak widać powyżej - przy użyciu rozczarowałam się po raz drugi - tym razem pozytywnie :)

Jak wykończę inne swoje balsamy to możliwe, że do niego wrócę :)

Czego używacie do nawilżenia skóry jesienią i zimą?

Zobacz też

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...