piątek, 21 czerwca 2013

Cukiereczki na paznokciach - kolory na lato

Dosłownie chwila przerwy od nauki. Prawdopodobnie do 27 czerwca nie pojawi się żaden post, bo walczę - egzaminy jeszcze przede mną, a materiału jest baardzo dużo. Trzymajcie mocno kciuki, w lipcu będę publikować regularnie, bo wracam do domu na praktyki :)

Swoją drogą... Jak w październiku wróciłam do Wro to byłam przerażona ilością kosmetyków, które przywiozłam i byłam pewna, że przez rok ich ilość się zmniejszy... Cóż... jakby to powiedzieć, nie udało się i teraz pewnie będę potrzebować ciężarówki żeby się zabrać :D

Ale wracając do tematu.
Znalazłam lakier na to lato. Ominęła mnie cała fascynacja piaskowymi lakierami, kawiorem, zamszem, piórkami, brokatem... Skoncentrowałam się na kolorze. Pierwszym była mięta (idealny kolor z blogerskiej kolekcji), a drugim okazała się lawenda.

Ten kolor podobał mi się tak bardzo, że rozważałam nawet zakup lakieru od Essie. Ale na szczęście dla mojego portfela trafiłam na pewną niepozorną kulkę.


Pamiętacie może cukierki pudrowe?
źródło zdjęcia : http://funita.blogspot.com/2012/09/migawki-z-borow-muchomory-szaliki-i.html
Tak, ja też. Szczególnie te na gumce, które miały przypominać zegarek ;)

Więc żeby nie było nudno, że znowu sam fiolet, dodałam do niego róż. I wyszły takie oto cukiereczki.

Ku mojej uciesze kulka od Lemax mieści aż 18ml, kryje przy 2 warstwach, rozprowadza się dobrze, choć trzeba uważać na skórki, bo jest raczej rzadki, pędzelek nie jest cienki, raczej z tych węższych, ale jednak szerokich. Długa zakrętka sprawia, że malując czuję się jakbym malowała obraz :D
Mimo to komfort malowania jeszcze wyższy niż w przypadku towarzysza (New Romantic, a jakże!).
Trwałość to około 4-5 dni. Choć u mnie ostatnio wszystko trzyma się krócej, bo szybko się nudzą.
Dodam, że kosztował zawrotną sumę 3,90zł :D

Żeby nie było, że kulkę sobie wymyśliłam, on się tak po prostu nazywa :)
Jak Wam się widzą takie cukiereczki? 
Jak dla mnie kolor na lato jest idealny i wiem, że na paznokciach będzie częstym gościem.


Tymczasem - trzymajcie kciuki i do napisania, bo jest o czym pisać :)

sobota, 15 czerwca 2013

Kryzys włosomaniactwa? Moja włosowa historia

Moim marzeniem od dziecka było mieć włosy do pasa. Najlepiej żeby były czarne, grube i proste do tego. Natura obdarzyła mnie jednak nieco innym typem włosa. Żeby nie powiedzieć całkowicie odmiennym.

Moja włosowa historia nie zawiera w sobie gwałtownych i niespodziewanych zwrotów akcji. Mogę ją opublikować dopiero teraz, kiedy to z domu zgarnęłam zdjęcia z dzieciństwa, a ze starego dysku z czasów gimnazjum - zapraszam! Zdjęć będzie dużo, różnić się będą głównie długością :)

Nie cenzurowałam twarzy, nie mam nic przeciwko byciu nieanonimową blogerką ;)

Jako dziewczynka byłam małym blond aniołkiem. Włosy były prawie białe, końcówki wiecznie podkręcone. Nie, moim rodzice nie ścinali mi włosów. One po prostu prawie nie rosły. I tak, gdy inne dziewczynki miały w wieku lat pięciu włosy już prawie do pasa, moje wciąż oscylowały w okolicy ramion.




Podrosłam nieco, włosy zaczęły ciemnieć. Powstał z tego klasyczny polski blond, który uroku nabierał w wakacje - słońce robiło na nich naturalne złote pasemka. Włosy może są i długie, ale jak widać po warkoczykach - bardzo cienkie i delikatne. Już wtedy dookoła głowy fruwały "złote piórka", które zawsze spinałam spinkami, bo mnie irytowały.

Całe dzieciństwo mama zaplatał mi warkocza/dwa warkocze, ostatecznie koka. Szczytem szaleństwa i wyzwolenia było dla mnie to, jak poszłam do szkoły w związanych włosach, a w szkole je rozpuszczałam :D
Nawet nie wspomnę jaki miałam puch na głowie - efekt rozczesywania falowanych włosów na sucho.


Plątały się bardzo. Kiedyś nawet pamiętam, że jak marudziłam przy czesaniu to usłyszałam - albo przestaniesz, albo pójdę po nożyczki. Buzia na kłódkę, łzy w oczach i wytrzymałam (dlatego doskonale rozumiem, dlaczego reklamują TT końcem cierpienia dla dziewczynek).

Włosy rosły, coraz rzadziej zaplatane w warkocz, coraz częściej spinane w nijaką kitkę. 
Zdarzały się loki na papiloty, które trzymały się jakby je ktoś klejem utrwalił.
I wiele małych warkoczyków. (patrz wyżej)

Potem było gimnazjum. Nauczyłam się zaplatać warkocz francuski - najpierw dwa, potem jeden, a potem wszelkie możliwe wariacje na ten temat. Włosy sięgały zapięcia od stanika i miały się całkiem nieźle, choć wciąż były raczej puchem. Przyszedł czas na zmianę. (wybaczcie słodką minkę - gimnazjum ^ ^) 



Pod koniec gimnazjum ścięłam włosy prawie do ramion i wycieniowałam. Nagle okazało się, że bardzo chętnie się kręcą - same z siebie! Wystarczyło, że umyłam głowę szamponem wieczorem i położyłam się spać. Rano rozczesałam (o la boga.), wgniotłam piankę i heja. Trafiłam wtedy na świetną fryzjerkę, jakoś tak ścięła moje włosy, że nie dość, ze wyglądały naprawdę ładnie to jeszcze rosły jakby szybciej.


Zdarzały mi się też krótkie romanse z prostownicą. I o ile na zdjęciu po lewej są splątane wiatrem, o tyle na zdjęciu z balu gimnazjalnego po prawej wyglądają już całkiem przyzwoicie.

Ale mi najlepiej w długich, więc znów zapuszczałam. Do studniówki.
W liceum stało się z nimi coś dziwnego. Nie pamiętam co wpłynęło na tą zmianę, ale z gęstych, lśniących włosów zostały piórka. Których na dodatek nie dało się niczym obłaskawić.


Jednak z uporem maniaka zapuszczałam dalej. I co z tego, że długie, skoro rozpuszczone nie dodawały uroku?
Przed studniówką ścięłam jakieś 10 cm. Znów wycieniowałam, znów zaczęły się kręcić.

Zawsze chciałam tak spontanicznie wejść do fryzjera i poddać się jego działaniu. Stało się tak w wakacje 2011. W sierpniu po maturze wracałam do domu z zakupów, weszłam do fryzjera i znów ścięłam włosy nieco za ramiona. Na głowie było jakby lżej. Szybko jednak zatęskniłam za długimi włosami.

Od tamtej pory nie byłam u fryzjera.
Włosy podcina mi kuzynka, jednak nie częściej niż raz na rok (wołanie o pomstę do nieba...). Po prostu nie ma takiej potrzeby. Dalszą historię już znacie, włosy rosną, farbowane henną, prostowane od wielkiego dzwonu.



te dwa zdjęcia różni rok - w międzyczasie było właśnie ta "spontaniczna" wizyta u  fryzjera i farbowanie henną.

I tak moje kłaczki osiągnęły wcięcie w talii. Udało się nieco ogarnąć puch, delikatnie wydobyć skręt. W międzyczasie były farbowania henną.

ich naturalny skręt wygląda nieco inaczej. na zdjęciu są po nocy w kłosie, którego zapomniałam rozpleść :)
No i mam dylemat.
Niby jest to, co chciałam - długie włosy, które w dobry dzień wyglądają naprawdę dobrze.
Ale z drugiej strony... męczy mnie fakt, że nie mają kształtu. Owszem, można z nich zapleść prawie wszystko   i będzie się trzymać długie godziny. Końcówki kręcą się na potęgę (tak, wiem, że są suche, podcinam niedługo, tylko zastanawiam się jak dużo). Wiem, że są zdrowe i dosyć grube, choć nie ma ich wiele (mikroskop i brak prowadzącego na sali - włos wygląda jak taki z reklamy, sprawdzałam! :D).
Co dalej?
Czy wycieniować i pozwolić im się kręcić? Z drugiej strony długi czas potem zejdzie zanim z tego cieniowania zeszłabym do stanu "na prosto". Wiem jedno - włosy muszą mieć taką długość, żeby dało się z nich zapleść warkocz. Zresztą - ja po prostu lubię długie włosy.
Ale trzymanie ich w koku przez cały czas mija się z celem.

Od góry znów jest naturalny kolor, na dole uparcie trzyma Cassia, więc nad kolorem też trochę dumam. Ale mniej.

Jak myślicie? Czekam na Wasze opinie :)

czwartek, 13 czerwca 2013

Eliksir w proszku - Hean Black Elixir

Z recenzją tego produktu czekałam długo, dawałam kolejne szanse, ale dzisiaj już nie mogę. Dlaczego? Zapraszam do recenzji.

Hean, Black Elixir Elastic Mascara


Producent:

1. Opakowanie - czarne, lekko zwężane ku dołowi, z różowymi akcentami. Napisy trzymają się dobrze. 
2. Szczoteczka - silikonowa, niezbyt duża, czyli taka, jakie lubię najbardziej. Nie jest równa - w środku znajduje się przewężenie, które ma ułatwić dopasowanie do kształtu oka.


3. Konsystencja - tusz na początku był dosyć wodnisty. Z czasem nabrał dobrej konsystencji. Maskara nie jest wodoodporna.
4. Wydajność - standardowe 3 miesiące, a nawet mniej.

Moja opinia:
Poprzednia maskara od Hean >klik<, której używałam dawała bardzo delikatny efekt. Ta zbierała naprawdę sporo pozytywnych opinii, więc dlaczego nie.
Oj nie.
Po pierwsze - tusz staje się widoczny na rzęsach dopiero przy drugiej warstwie przy delikatnym makijażu, co dyskwalifikuje go z miana tuszu na co dzień, bo kiedy miałam rano zajęcia zabierał cenny czas. Ale kiedy miałam więcej czasu, dobrze, można się pobawić.
Po drugie - tusz odbija się nad linią rzęs, co doprowadza mnie do szału, ale dobrze, można zamaskować kreską.
Po trzecie, co sprawia, że zaraz po opublikowaniu tej recenzji wędruje do kosza - SYPIE SIĘ. Gorzej niż śnieg w zimie czy pyłki topoli w okresie ciężkim dla alergików. Po dwóch godzinach pod oczami mam pierwsze czarne kropki, po sześciu już prawie czarne obwódki, a wolę nie mówić jak wyglądam po imprezie z tym tuszem. Wybaczcie, ale nie. Inny tusz (o którym napiszę wkrótce) potrafi w stanie niezmienionym wytrwać cały dzień i noc, a nawet kawałek następnego dnia (warunki iście ekstremalne) bez jednej czarnej kropki. I co, łyso ci Eliksirze?
Na pewno nie nadaje się do brania w podróż - jest zawodny.
Na plus ładne opakowanie, zgrabna silikonowa szczoteczka, która RACZEJ nie skleja rzęs i niska cena.
Próbowałam pokazać efekt na zdjęciach. Wybaczcie, jakość - alergia nie służy pokazywaniu umalowanych oczu.

bez tuszu.
warstwa jedna.
warstwa druga.
Ogółem - słyszałam dużo pozytywnych opinii. Fakt, po tuszu za grosze nie ma się czego spodziewać. Ale już zdecydowanie bardziej wolałam zieloną maskarę od Wibo (pomimo, że tamta też się osypywała - to jakby porównać lekki śnieżek i śnieżycę).
Nie polecam.

Miałyście może? Jak wrażenia? 

wtorek, 11 czerwca 2013

Kilka kropek na krzyż - pierwsze podejście do sondy

Jak wspominałam w poprzednim poście - dorobiłam się w końcu sondy do paznokci. Nie byłabym sobą, gdybym jej nie przetestowała od razu przy zmianie lakieru :)
A ponieważ dodatkowo przy uzupełnianiu wzornika przypomniałam sobie o lakierze, którego bardzo dawno już nie używałam powstało z tego połączenie, które świetnie nosi się i wygląda na paznokciach. Zresztą - oceńcie sami :)

Lakiery to:
Golden Rose serii Paris o numerze 225 (rodzaj jakby "mięty" z maleńkimi drobinkami)
oraz Joko serii Find your colour o numerze J142 - Coriander green

O ile drugi ma fantastyczny pędzelek, dobrą konsystencję i świetne krycie, o tyle pierwszy nieco wygrywa z nim trwałością.

Mani na paznokciach ma trzy dni (imprez, sprzątania, mycia z użyciem detergentów silniejszych niż płyn do naczyń ;)) - na ciemniejszym lakierze widać już nieco starte końcówki.

lakiery na wzorniku - 2 warstwy

i kilka kropek.

Pozwolę sobie łaskawie pominąć milczeniem fakt kiedy kropki powinno się robić (nie, Meraja, nie na suchym lakierze...). Jak na pierwszy raz - jestem zadowolona. Coś czuję, że często będę tej sondy używać... ;)
Może być?

sobota, 8 czerwca 2013

Samo przyszło - nowości w kosmetyczce

Na początku wybaczcie mi taką niezapowiedzianą nieobecność - złożyło się na to kilka czynników, w tym bardzo nieregularny tryb życia jaki prowadzę ostatnio, pogoda, kilka zawirowań w życiu prywatnym i konieczność nauki... Jak będzie dalej - okaże się niedługo.

Tymczasem dzisiaj przychodzę do Was z kilkoma nowościami - produktami, które zakupiłam pod koniec maja i na początku czerwca. Do zdjęcia nie załapał się tusz Max Factor Masterpiece Max, ponieważ przyszedł na adres domowy, a nie wrocławski.

Jedziemy.
Na początek - zamówienie z Annabelle Minerals. Napiszę o minerałach kilka słów w niedługiej przyszłości. Zamówiłam pełnowymiarowe (4g) opakowanie podkładu Natural Fair, do tego próbki korektora Light i Medium. Jako gratis dostałam miniaturkę różu Rose - mojego ulubionego różowego różu (masło maślane, róż cztery razy w jednym zdaniu :D).



Dalej - wstąpiłam do mojego "chińczyka" przy okazji zakupów spożywczych. I pech chciał, że była dostawa lakierów. Ponieważ od bardzo dawna szukałam dwóch kolorów, wiele się nie zastanawiając, gdy znalazłam je na półce - wrzuciłam do koszyka. Chodziło o pastelową brzoskwinkę (Aisha) i lawendę (Lemax).


Wcześniej - w Rossmannie skusiłam się na dwa kolory lakierów od Lovely - ten z drobinkami miałam na oku już długo, ten drugi, bo... pasuje do wstążki przy sukni ślubnej mojej bratowej (grunt to dobra argumentacja!).


Na koniec - w końcu zdecydowałam się na zamówienie wzorników do paznokci. Żeby nie czuły się samotnie do koszyka dorzuciłam sondę, patyczki, słoiczki i pilnik. Jeśli zastanawiacie się, jak ja, czy to się w ogóle opłaca - tak. Jeden wzornik dostępny na wyspie z produktami do paznokci, np. w Magnolii kosztuje 8zł. Za trzy zapłaciłam 7,50 + koszty przesyłki >link do sprzedawcy<.


za pomoc w uzupełnianiu wzorników dziękuję Agacie ;*
Niniejszym deklaruję odwyk kosmetyczny. A lakierowy przede wszystkim. Do czasu aż znów nie wymarzę sobie jakiegoś koloru ;)

Wracam do nauki. Egzamin z anatomii coraz bliżej. 
Miłej Sobotty! 

Wszystkie książki zaprezentowane obok służą do przygotowania do jednego egzaminu... 

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Złudzenie czy nawilżenie? Jedwab do ciała Oeparol Hydrosense

Jakież było moje sfrustrowanie kiedy rano rozpakowywałam walizkę po długim weekendzie w domu i uświadomiłam sobie, że chyba nie zabrałam kabelka od aparatu. Myślę sobie - urządziłam się na własne życzenie.
Jednak walizka posiada jeszcze kilka rzadziej używanych przegródek, do których zwykle coś wkładam i nie pamiętam, że tam się to znajduje. W każdym razie - jednak zabrałam :)

Ponieważ moja "załoga kosmetyczna" będzie się powoli zmieniać na dniach przyszedł czas na recenzję produktu, który powoli dobiega końca. Czy będzie mi go brakowało? Poczytajcie.


Oeparol Hydrosense, Nawilżająco - wygładzający jedwab do ciała









Producent:


1. Opakowanie - niezbyt miękka biała tuba stojąca na zakrętce. Wzornictwo niezbyt przykuwające uwagę, można powiedzieć nawet, że apteczne (zgodnie z prawdą). Wydaje mi się, że nie zwróciłabym na nie uwagi na półce.


2. Zapach - tu znów na myśl przychodzi mi określenie "apteczny" - nie jest drażniący, ale też nie przypomina żadnego z naturalnych aromatów. Czuć w nim chemię. Przy pierwszym użyciu może drażnić, przy następnych można się przyzwyczaić. Nie męczy.

3. Konsystencja - balsamu. Świetnie się rozprowadza po ciele, szybko się wchłania.


4. Wydajność - niestety dość słaba. Przy codziennym używaniu produkt skończyłby się po dwóch tygodniach.

Dlaczego on?
Jedwab do ciała dostałam jako prezent pod choinkę od Bratowej. Ponieważ w zimie wolę masła do ciała, swoje 5 minut dostał dopiero teraz.

Moja opinia:
To jest produkt, przy którym przekonałam się, że nie zawsze spojrzenie w skład daje pełen obraz możliwości kosmetyku. Rzuciłam okiem - Paraffinum Liquidum na drugim miejscu, gliceryna na trzecim i byłam pewna, że nawet jeśli pojawi się nawilżenie to będzie ono złudne. 
Nawilżenie faktycznie było. Wygładzenie również.
Ale jakie było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że ono nie znika po myciu! Po tygodniu codziennego stosowania balsamu skóra była świetnie nawilżona, miękka i gładka. Przypomnę, że wcześniej stosowałam masło z Isany, przy którym nawet nie można było pomarzyć o takiej miękkości. 
Teraz, kiedy odstawiłam balsam na trochę dłużej skóra niestety wróciła do dawnego stanu.
Oprócz stosunku wydajności do ceny nie odnotowałam minusów tego kosmetyku. Postaram się o nim nie zapomnieć, kiedy braknie mi porządnego nawilżenia.

Skład:

Cena: ok 13-15zł/200ml

Miałyście kiedyś okazję używać? Co jest dla Was najważniejsze w kosmetykach do ciała? :)

Zobacz też

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...